sobota, 12 kwietnia 2014

Rozdział 6

Gdy pociąg wreszcie się zatrzymał, wszyscy zebrali swoje rzeczy i zaczęli cisnąć się do wyjścia. Katie, która widać poczuła się już lepiej po ataku dementora, chwyciła klatkę ze swoim puchaczem i zanurkowała w tłumie. Katherine jak cień podążyła za nią. Zamierzały chyba wydostać się pierwsze na deszcz, ale coś im to udaremniło.
- Pirszoroczni, do mnie, pirszoroczni! - usłyszeli znajomy głos Hagrida. Jego olbrzymia sylwetka górowała ponad tłumem. Właśnie zgarniał ku sobie przerażonych pierwszoroczniaków. - Hej, wy troje! Jak tam? - zawołał, machając ku Harry'emu, Ronowi i Hermionie. - Zobaczymy się później!
Harry był właśnie w połowie wesołego odmachiwania, kiedy dostrzegł coś, co go zbulwersowało. 
Tajemnicze dziewczyny o dwuznacznym nazwisku stały jak wryte, wpatrując się w gajowego. Stały na palcach i przekrzywiały głowy, a w ich oczach odbijało się najwyższe zdumienie. 
W końcu jednak uznały chyba, że muszą przestać się gapić i pozwoliły się zgarnąć tłumowi.
- Chamstwo. - mruknął Harry.
- Co za brak taktu! - uzupełniła Hermiona.
- Gapiły się na Hagrida, jakby był jakimś zwierzakiem w zoo! - dodał Ron.
Wsiedli do jednego z dyliżansów. Miały one tę magiczną właściwość, że poruszały się same, bez żadnego zaprzęgu.
Bliźniaczki jechały sobie ordynarnie tuż przed nimi, rozwalone niedbale na siedzeniach. Znów miały znudzone miny, jak księżniczki. Harry poczuł do nich nagłą falę czystej niechęci.

Opuścimy na chwilę naszą niepodzielną trójcę i trzecioosobową narrację, byście mogli zobaczyć coś, czego Harry'emu nigdy nie było dane widzieć.

Stanęłam na tylnych łapach i oparłam się przednimi o parapet. 
Chciałam tylko rzucić okiem jak sobie radzą, zanim na dobre dam nura w las. Oczywiście będę ich od czasu do czasu doglądać, ale wtedy już nie będę taka sama.
Właśnie trwała Ceremonia Przydziału. Świetnie, zdążyłam na odpowiedni moment.
Profesor McGonagall już odczytywała nazwiska uczniów. Chciałam je zobaczyć i dodać im otuchy, zanim będą musiały przejść przez to piekło, które...
I nagle się przeraziłam. Podkrążone oczy, mina wystraszona, drgawki, blada skóra...
Znałam dobrze tę minę i wiedziałam, z czym musiała się zetknąć. A raczej czego wysłuchiwać.
Tylko że wtedy, ilekroć musiała znosić towarzystwo tych istot, zawsze wracała uradowana, z błyszczącymi oczami...
Sama się tam pchała.
Aż pewnego dnia przyszło jej słono za to zapłacić...
Potrząsnęłam łbem. Nie mogę oddawać się takim rozmyślaniom, bo znowu popadnę w ten letarg, w którym trwałam nieprzerwanie przez dwanaście lat.
Ale jej mina była taka straszna. Taka gorzka, pokonana i smutna. Jakby doświadczyła jakiejś wizji, w której zobaczyła, że to koniec, że nic nie wyjdzie z tej nadziei, która kiełkowała we mnie od czerwca...
Odrzuciłam tę myśl. Nie ma co nastrajać się pesymistycznie. Jeszcze nic nie wiadomo. Kto wie, może po dwunastu latach dryfowania po oceanie bólu zaznam jednak szczęścia?
Obie wylądowały w Gryffindorze. Widziałam, jak siadają przy odpowiednim stole. Tym samym, przy którym siedziałam ja prawie dwadzieścia lat temu.
Uznałam, że zobaczyłam już dość. Nie widziały mnie co prawda, ale to nie było najważniejsze. Z gracją opuściłam się z powrotem na cztery łapy i ruszyłam w las, ku nieznanemu przeznaczeniu.

*****************
Gdy Harry przyszedł już do Wielkiej Sali, z irytacją zauważył Katie i Katherine, rozwalone przy stole Gryfonów i objadające się kurczakiem.
- Co wy tu robicie? - syknął. Katie zastanowiła się przez chwilę.
- Hm, dużo rzeczy. Jemy, pijemy, siedzimy, oddychamy...
- Zostałyśmy przydzielone do Gryffindoru. - wyjaśniła Katherine.
- Wprost świetnie. - mruknął Ron.
- Drogie panie, zapomniałyście o stepowaniu. - wtrącił Aaron.
- O czym? Co ty bredzisz? - popukała się w czoło.
- Jecie, pijecie, siedzicie, oddychacie i stepujecie. Stepujemy zawsze, nawet jeśli nieświadomie. - wyjaśnił.
- Jesteś idiotą.
- Jak panienka sobie życzy. - skłonił się jej. Szare oczy powędrowały do góry.
Po jakimś czasie talerze zalśniły czystością. Dumbledore powstał i natychmiast zrobiło się cicho.
- Dzień dobry! I witam ponownie wszystkich tych, którzy nie pojawili się tu po raz pierwszy! - powiedział ciepło. - Mam dla was parę informacji. Po pierwsze, w związku z zaistniałymi okolicznościami mamy w tym roku cokolwiek przykry obowiązek gościć dementorów z Azkabanu.
Rozległy się zaniepokojone pomruki. Katie szepnęła coś do swojej siostry.
- Też nie jestem tym zachwycony, ale zrozumcie: takie są procedury. Chodzi wyłącznie o wasze bezpieczeństwo. - kontynuował dyrektor: A z weselszych informacji: w gronie profesorskim pojawiły się nowe twarze. Powitajmy serdecznie profesora Lupina, który zgodził się objąć stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią.
Wielka Sala zadrżała od oklasków. Najgłośniej klaskali ci, którzy dzielili z Lupinem przedział podczas podróży do Hogwartu. 
Największy i zarazem najbardziej zastanawiający był entuzjazm bliźniaczek Black. Aż gwizdały w ferworze aplauzu.
- Pragnę was również poinformować, że profesor Kettleburn odszedł na emeryturę. Jego następcą na stanowisku nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami obejmie nie kto inny jak Rubeus Hagrid, nie rezygnujący jednocześnie z obowiązków gajowego Hogwartu.
Hagrid wstał i zaczął wycierać oczy chusteczką wielkości obrusa.
Tym razem oklaski uczyniły się jeszcze większe. Harry'ego aż bolały ręce, gdy wyrażał swoją aprobatę dla tego wyboru.
I zgadnijcie, kto oprócz Ślizgonów nie wykazywał zbytniego entuzjazmu? Oczywiście bliźniaczki Black. Odnosiło się wrażenie, że klaszczą tylko dlatego, iż robią to wszyscy inni. Sama w sobie ta informacja nie miała dla nich najmniejszego znaczenia. 
- Pragnę również powitać gorąco Katie i Katherine Black, które z powodu kłopotów w domu mogły rozpocząć naukę dopiero w tym roku. Mam nadzieję, że spotkają się z waszym ciepłym przyjęciem oraz że zadbacie, by czuły się tu jak najlepiej!
Nastrój, który zapanował po tych słowach, daleki był od "ciepłego przyjęcia". Wszyscy, poza nielicznymi wyjątkami stanowiącymi tych, którzy zdołali poznać je wcześniej (Malfoy schował  się pod stół) wykręcili głowy, by przyjrzeć się nowo przybyłym. Na twarzach jednych malowało się zdumienie, na innych podejrzliwość i nawet uprzedzenie.
Nagle wydarzyło się coś, co definitywnie zakończyło wieczorną sielankę.
Zadął gwałtowny wiatr i okno otworzyło się z trzaskiem. Wparowała jak duch postać w kapturze...zaczęła ze świstem wciągać powietrze...
Znów poczuł przenikliwe zimno...znów zaczęła go wypełniać biała mgła...poczuł, że zaraz przestanie widzieć...
Ale jednak...w ostatniej chwili...
Katie zerwała się tak szybko, że równie dobrze mogła to być u niej reakcja odruchowa. Pewnym ruchem wyciągnęła przed siebie różdżkę i zawołała:
- Expecto patronum!
Z jej różdżki wystrzelił srebrzysty kształt przypominający czworonożne zwierzę. Dementor cofnął się aż za okno, które zamknęło się z trzaskiem.
Katherine wyglądała, jakby miała zaraz spaść z krzesła.
- Co...co to było?
Katie zmarszczyła brwi.
- Chyba pies.
- Pies! - powtórzyła Katherine takim tonem, jakby ta informacja przeraziła ją jeszcze bardziej niż spotkanie z dementorem. I wtedy odezwał się Aaron:
- Ja też potrafię wyczarować patronusa. Poza tym mamy tu wykwalifikowaną kadrę nauczycielską. Aż wstyd mi, że panienka musiała...tymi rączkami...
- Ty weź się odczep od moich rączek! - powiedziała kwaśno. - Bo oprócz tego, że umieją wyczarować patronusa, to te rączki mogłyby coś poważnie uszkodzić. Na przykład twoją mordę!
Potem wstała, powiedziała wszystkim dobranoc i wyszła z Wielkiej Sali. Katherine chciała najwyraźniej zrobić to samo, ale profesor McGonagall powstrzymała ją:
- Ej, panno Black, panno Black! Proszę zaczekać!
Katherine zatrzymała się w pół kroku i podeszła do stołu nauczycielskiego. Zamieniła może dwa słowa z opiekunką Gryfonów i w milczeniu podążyła za siostrą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Akwizytorom dziękujemy